Któregoś dnia moja kumpela Gosia rzuciła propozycję nie do odrzucenia: „Ty robisz ciasto, a my do Ciebie wpadamy na balkonówkę!”. Wprawdzie w pierwszej chwili nie dostrzegłam w tym pomyśle korzyści dla mnie, ale pomyślałam „dobra, niech stracę”*. ;) Niestety później było tylko gorzej. ;)
Przebierasz nerwowo nóżkami, które w końcu niosą Cię do kuchni, a tam z narastającym niezadowoleniem otwierasz kolejno każdą szafkę. Brzmi znajomo? Tak, bo każdego czasem łapie ochota na coś słodkiego. ;) Nie zawsze jednak mamy zapas słodyczy, zwłaszcza, gdy staramy się unikać cukru w codziennej diecie.
Jak co roku grudzień stanął pod znakiem świątecznej gorączki. Na ulicach tłumy, sklepy pękają w szwach – to znak, że Święta coraz bliżej. ;) To jest ten typ przedświątecznego zgiełku, za którym nie przepadam i w którym staram się nie uczestniczyć. Dla mnie Święta to czas oddechu i rodzinnych spotkań. To czas wspomnień lat dziecięcych, gdy całą rodziną spotykaliśmy się przy jednym stole. Boże Narodzenie zazwyczaj spędzaliśmy w domu dziadków, w którym panował radosny harmider, w powietrzu unosił się zapach wigilijnych potraw i czuć było zniecierpliwienie dzieci wypatrujących na niebie pierwszej gwiazdki.
W tym roku zima była łaskawa dla wszystkich ciepłolubnych stworzeń. Mimo to pierwsze prawdziwie wiosenne dni cieszą równie mocno jak te po mrozach stulecia. Natura budzi się do życia, a ja – najwidoczniej przybrana siostra niedźwiedzi ;) – również powoli wybudzam się z zimowego snu. Wiosna w powietrzu, sercu i na talerzu. A gdzie jedzenie, tam i niezawodny koci degustator!
Znacie to? Siedzicie sobie spokojnie, a tu nagle dopada Was niepohamowana chęć na małe co nieco. Ostatnio mam tak coraz rzadziej, a jeśli się zdarza, to nie wystarcza mi zwykła tabliczka czekolady. To musi być coś bardziej wyszukanego – choć odrobinę. W ten właśnie sposób powstał szybki deser dla małych łasuchów w postaci czekoladowego musu.